Choć od mojego ostatniego wyjazdu do Dortmundu minęło sporo czasu, jeszcze nie zdążyłam o tym napisać. Najwyższa pora, aby trochę powspominać. A i na duszy zrobi się cieplej, bo pogoda taka nijaka, nie wiadomo czy zima, czy też coś innego. Wracam więc pamięcią do maja i czerwca, najpiękniejszych dla mnie miesięcy w ciągu całego roku. Wszystko wtedy kwitnie, zielenieje, chce się żyć. Przynajmniej ja tak mam. Jeszcze nigdy się nie zawiodłam.


Z tej świeżości, soczystości koloru czerpałam niezwykłą siłę. Podziwiałam dorodne, zdrowe drzewa liczące kilkadziesiąt lat i tęskniłam za czymś takim u siebie. Mogłam stać nawet kilkanaście minut i wpatrywać się w okazy, które zachwycały mnie najbardziej. Jeden zwłaszcza mnie oczarował. Drzewo o żółtych, pięknych kwiatach, którego nigdzie wcześniej nie widziałam i nie znam jego nazwy.
Oczywiście, chciałam czy nie, porównywałam to co widziałam z rachityczną, nędzną zielenią mojego osiedla. Zastanawiałam się jak oni to robią. Nie widziałam ani jednego pniaka, ani jednego chorego czy ściętego drzewa. To doprawdy zakrawało na cud.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz