
Mam taką teorię, nie wiem czy ciekawą, ale moją własną: zieleń jest tak bujna, gdyż cały teren od numeru 16. do numeru 18., to niegdysiejsze cmentarze. Pierwszy i chyba najstarszy powstał w roku 1820. Gdy nekropolia zaczęła się rozrastać w stronę miasta, wydzielono z niej część terenu i w 1906 roku postawiono pierwszą szkołę. Pięć lat później wybudowano drugą.
Następny cmentarz zlokalizowany pod numerem 18. powstał w 1868 r. I wreszcie trzeci - znajdował się naprzeciwko szkoły, po drugiej stronie ulicy. Ten dziwny szkolno-cmentarny wyścig wygrała w końcu edukacja, choć wszystkie cmentarze funkcjonowały jeszcze kilka lat po wojnie.
Jako dziecko nie zdawałam sobie sprawy z tego swoistego tańca na umarłych. Po prostu korzystałam z wszechobecnej zieleni, malowniczych zakątków, tajemniczych zakamarków i z tego, że miałam dużo miejsca do zabawy. Kiedy się buszowało po szkole i przypadkiem zapędziło na strych, odkryć można było pozostałości po wojennym szpitalu. Zabrudzone nosze, kuwety, jakieś stare zardzewiałe narzędzia medyczne. Zmarli w prowizorycznym szpitalu żołnierze lub cywile pochowani pewnie zostali na przyległym cmentarzu.
Szkoła była czymś bliskim, miejscem do którego chętnie się wracało. Znanym mi przez osiem lat. Z tymi samymi nauczycielami, z tym samym grubym groźnym-woźnym, który włączał dzwonek na lekcje i przerwy, karcił uczniów za byle psoty, sprawdzał tuż przed wejściem tarcze na rękawach. W ogródku przyszkolnym uprawialiśmy warzywa i hodowaliśmy różne odmiany dziwacznych roślin. A w czasie przerw ganialiśmy po szkolnym boisku, wdrapywaliśmy się na niskie pocmentarne murki i bujaliśmy na starej, żelaznej, pięknie kutej cmentarnej bramie.
Do szkoły wędrowałam pieszo, nikt mnie nie zawoził, ani nikt nie odwoził. Moją codzienną trasę, przypomnę bo wielu o tym zapomniało - także w soboty, narysować można jak prostą linię. Przechodziłam obok czynnej zajezdni tramwajowej, basenu przeciwpożarowego, ogródków działkowych i badylarza. Codziennie z tornistrem na plecach, woreczkiem z kapciami na zmianę, ale nie przypominam sobie, abym się uginała pod ich ciężarem. W pierwszej klasie elementarz, dwa lub trzy zeszyty i piórnik. To wszystko. No i obowiązkowo w mundurku-fartuszku. Szłam podskakując, ciesząc się na pierwsze lekcje, na spotkanie przyjaciół, na przeżycie szkolnej przygody. Kiedyś było inaczej, weselej.
Dzisiaj dzieci idą przygarbione, powłócząc nogami. Inne podwożą nadopiekuńczy rodzice, przy okazji rozjeżdżając chodniki i blokując ruch na osiedlach. Mieszkańcy przeżywają horror, wszędzie samochody, nie ma gdzie zaparkować, nie ma jak przejść. A dzieci coraz grubsze, coraz mniej samodzielne, coraz bardziej wygodne. Żal mi tych dzieci.
Jako dziecko nie zdawałam sobie sprawy z tego swoistego tańca na umarłych. Po prostu korzystałam z wszechobecnej zieleni, malowniczych zakątków, tajemniczych zakamarków i z tego, że miałam dużo miejsca do zabawy. Kiedy się buszowało po szkole i przypadkiem zapędziło na strych, odkryć można było pozostałości po wojennym szpitalu. Zabrudzone nosze, kuwety, jakieś stare zardzewiałe narzędzia medyczne. Zmarli w prowizorycznym szpitalu żołnierze lub cywile pochowani pewnie zostali na przyległym cmentarzu.
Szkoła była czymś bliskim, miejscem do którego chętnie się wracało. Znanym mi przez osiem lat. Z tymi samymi nauczycielami, z tym samym grubym groźnym-woźnym, który włączał dzwonek na lekcje i przerwy, karcił uczniów za byle psoty, sprawdzał tuż przed wejściem tarcze na rękawach. W ogródku przyszkolnym uprawialiśmy warzywa i hodowaliśmy różne odmiany dziwacznych roślin. A w czasie przerw ganialiśmy po szkolnym boisku, wdrapywaliśmy się na niskie pocmentarne murki i bujaliśmy na starej, żelaznej, pięknie kutej cmentarnej bramie.
Do szkoły wędrowałam pieszo, nikt mnie nie zawoził, ani nikt nie odwoził. Moją codzienną trasę, przypomnę bo wielu o tym zapomniało - także w soboty, narysować można jak prostą linię. Przechodziłam obok czynnej zajezdni tramwajowej, basenu przeciwpożarowego, ogródków działkowych i badylarza. Codziennie z tornistrem na plecach, woreczkiem z kapciami na zmianę, ale nie przypominam sobie, abym się uginała pod ich ciężarem. W pierwszej klasie elementarz, dwa lub trzy zeszyty i piórnik. To wszystko. No i obowiązkowo w mundurku-fartuszku. Szłam podskakując, ciesząc się na pierwsze lekcje, na spotkanie przyjaciół, na przeżycie szkolnej przygody. Kiedyś było inaczej, weselej.
Dzisiaj dzieci idą przygarbione, powłócząc nogami. Inne podwożą nadopiekuńczy rodzice, przy okazji rozjeżdżając chodniki i blokując ruch na osiedlach. Mieszkańcy przeżywają horror, wszędzie samochody, nie ma gdzie zaparkować, nie ma jak przejść. A dzieci coraz grubsze, coraz mniej samodzielne, coraz bardziej wygodne. Żal mi tych dzieci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz