Idę sobie dzisiaj po godz. 10.oo na
spacer z pieskiem, przede mną śliczna dziewczynka z mamusią. Też ładną.
Idą razem do szkoły, dziewczynka z różowym tornistrem na plecach.
Ponownie spotykam mamę z córeczką po godzinie 15., zagaduję, ciekawa jak
dziewczynce minął dzień w szkole. No i dowiaduję się, że ma 5 lat,
właśnie zaczęła naukę w zerówce. Dzisiaj malutka miała 5 godzin
lekcyjnych. Dla mnie zgroza!
Naszło mnie na wspomnienia o moich
początkach w szkole. Tak przy okazji dyskusji o Karcie Nauczyciela. I
niedawnego rozpoczęcia roku szkolnego. Zawsze mi się kojarzył z
roześmianymi buziami pierwszoklasistów, z białymi bluzeczkami,
plisowanymi spódniczkami i chłopcami ubranymi w coś podobnego do
garniturków. Ale to już minęło... Szkołę miałam blisko tak jak pozostałe
dzieci w klasie. Właściwie mieszkaliśmy na tych samych lub sąsiednich
ulicach. Nikt nas do szkoły nie odprowadzał, bo nie było takiej
potrzeby. Może na pierwszą lekcję, na rozpoczęcie roku... Później już
nie. Nasze mamy pracowały, a nie każdy miał babcię w domu. Jak nawet
miał, to był wstyd, żeby odprowadzała. Dzieci chciały być samodzielne,
odpowiedzialne, prawie dorosłe.
W 1. klasie było nas prawie
czterdzieścioro. To gromada dzieci. Każdy z nas inny, o innych
możliwościach, zdolnościach. Jeden spokojny i cichy, drugi łobuziak,
rozrabiaka, ciągle z jakimiś pomysłami burzącymi szkolny porządek.
Utemperować taką gromadę, zdyscyplinować i jeszcze czegoś nauczyć, to ci
dopiero zadanie. Wydawało się ponad siły drobnej, delikatnej kobiety.
Taka była nasza pani, sympatyczna blondynka, nauczycielka geografii.
Wychowawczyni od pierwszej do ósmej klasy. Jak się jej to udało, nie mam
pojęcia. Nie miała jednak z nami większych problemów. Przez kilka lat
zdążyła nas poznać. Po kilka godzin dziennie, od poniedziałku do soboty.
Przypominam niektórym, że do szkoły chodziło się bardzo, bardzo długo
również w soboty. Dzieci się integrowały na lekcjach, w czasie przerw,
na kółkach zainteresowań, w czasie zajęć sportowych i na podwórkach. Nie
było specjalnych wyjazdów, spotkań, dni otwartych. Nie oceniam czy było
lepiej, czy gorzej. Myślę o skuteczności.
W szkole się nie przelewało. Stare
drewniane, porysowane ławki. Wielki drewniany wieszak na nasze ubranka i
woreczki. Dawno nieodnawiane ściany. I brak pomocy naukowych. Ale była
świetna atmosfera. Dzieci chciały się uczyć, nauczyciele nauczać i
wychowywać. Nikt od nich nie wymagał zastępowania rodziców. Nigdy nie
usłyszałam od mojej mamy złego słowa o moich nauczycielach lub
pretensji, że w czymś jej nie zastąpili. Nie taka była rola szkoły. O
tym jak bardzo ceniliśmy to miejsce mówiły nasze dziecięce zabawy. W
szkołę i panią nauczycielkę. Ja w każdym razie zawsze chciałam być
nauczycielką.
Wydaje się, że rezygnacja z
ośmioletniego kształcenia podstawowego była wielkim błędem. Szkoda, że
nikt nie zdołał tego zatrzymać.
Dyskusja:
Dyskusja:
Z moich doświadczeń wygląda to następująco:
Dominika poszła do szkoły o rok wcześniej - nigdy tego nie żałowałam, ani ona też. Dopiero w tym roku, gdy idzie na studia - zaczyna sama mieszkać i sama się gospodarzyć, a wydaje mi się, że do tego to jeszcze zupełnie nie dorosła... Choć z drugiej strony przecież nie wiem, co byłoby za rok... może też uważałabym, że to za wcześnie?
Ale. Podział edukacji na trzyletnie odcinki to kompletna bzdura - zanim dzieci się ogarną w nowych warunkach mija rok; w drugiej klasie są już przyzwyczajeni i można z nimi pracować i wymagać, ale tylko chwilę, zaraz jest ostatnia klasa i znów rozprężenie...
Poza tym, jak kiedyś nam dorosłość "uderzała do głowy" w szkołach średnich, tak teraz dzieje się to wcześniej, bo już w gimnazjum... I niestety, wiem, co mówię, bo sama przez to przeszłam, choć jakimś cudem udało mi się córkę nawrócić z tej równi pochyłej, w którą się tak ochoczo pchała moja dorosła gimnazjalistka... Choć może jej wiek, to akurat korzyść była... bo może z buntem starszego dziecka nie byłoby tak łatwo sobie poradzić... (tak jak moja mama nie poradziła sobie ze mną - licealistką).
Jednym słowem, każda sytuacja ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne;)
Dominika poszła do szkoły o rok wcześniej - nigdy tego nie żałowałam, ani ona też. Dopiero w tym roku, gdy idzie na studia - zaczyna sama mieszkać i sama się gospodarzyć, a wydaje mi się, że do tego to jeszcze zupełnie nie dorosła... Choć z drugiej strony przecież nie wiem, co byłoby za rok... może też uważałabym, że to za wcześnie?
Ale. Podział edukacji na trzyletnie odcinki to kompletna bzdura - zanim dzieci się ogarną w nowych warunkach mija rok; w drugiej klasie są już przyzwyczajeni i można z nimi pracować i wymagać, ale tylko chwilę, zaraz jest ostatnia klasa i znów rozprężenie...
Poza tym, jak kiedyś nam dorosłość "uderzała do głowy" w szkołach średnich, tak teraz dzieje się to wcześniej, bo już w gimnazjum... I niestety, wiem, co mówię, bo sama przez to przeszłam, choć jakimś cudem udało mi się córkę nawrócić z tej równi pochyłej, w którą się tak ochoczo pchała moja dorosła gimnazjalistka... Choć może jej wiek, to akurat korzyść była... bo może z buntem starszego dziecka nie byłoby tak łatwo sobie poradzić... (tak jak moja mama nie poradziła sobie ze mną - licealistką).
Jednym słowem, każda sytuacja ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne;)

Ostatnio przysłuchiwałam się dyskusji
nauczycieli na temat ich pracy. Jak bardzo są zajęci, ile godzin
poświęcają szkole, jak przepełnione są klasy, jak bardzo to niewdzięczna
praca. I jak są przez wszystkich atakowani. I przypomniały mi się moje
szkolne czasy. Nauczyciele pracowali od poniedziałku do soboty włącznie,
klasy były również liczne, nie było takich pomocy naukowych jak
dzisiaj. Ale wszystko szło sprawnie.
Może do zawodu trafiło za dużo ludzi, którzy nie powinni być nauczycielami?
Może do zawodu trafiło za dużo ludzi, którzy nie powinni być nauczycielami?
"Może do zawodu trafiło za dużo
ludzi, którzy nie powinni być nauczycielami?". - no taki człowiek (bo
trudno nazwać go nauczycielem), który pozwala sobie włożyć kubeł na
śmieci na głowę, nie nadaje się do tego zawodu zdecydowanie. Ale kiedyś
to nauczyciel miał posłuch. Teraz to na staży stoją wszelkie rzeczniki
praw uciśnionych itp...
Nie jestem teraz na bieżąco ze szkolnymi klimatami, ale słyszałem, że kiedyś, gdy dziecko wychodziło z zerówki to potrafiło czytać i liczyć, a teraz ponoć, jest to chodzenie dla samego chodzenia. Tak słyszałem.
Nie jestem teraz na bieżąco ze szkolnymi klimatami, ale słyszałem, że kiedyś, gdy dziecko wychodziło z zerówki to potrafiło czytać i liczyć, a teraz ponoć, jest to chodzenie dla samego chodzenia. Tak słyszałem.
W zerówce można uczyć liczyć i pisać
tylko za zgodą rodziców, ale lepiej tego nie robić bo będzie problem gdy
do pierwszej klasy zlecą się dzieci umiejące i nieumiejące.
Nauczycielem może zostać pierwszy lepszy, a później po znajomości dostać prace. W czasie praktyk nasłuchałam się nawet o przypadkach osób upośledzonych umysłowo - w stopniu lekkim oczywiście... , które po znajomości kończyły studia, zresztą sama miałam na roku dziewczynę z którą ewidentnie było coś nie tak w tym względzie, na szczęście nie udało jej się napisać pracy licencjackiej.
Nauczycielem może zostać pierwszy lepszy, a później po znajomości dostać prace. W czasie praktyk nasłuchałam się nawet o przypadkach osób upośledzonych umysłowo - w stopniu lekkim oczywiście... , które po znajomości kończyły studia, zresztą sama miałam na roku dziewczynę z którą ewidentnie było coś nie tak w tym względzie, na szczęście nie udało jej się napisać pracy licencjackiej.

2012/09/17 15:02:09
Z tym kubłem to mam nadzieję skrajny
przypadek. Ale nie wyobrażam sobie siebie w takiej sytuacji. Myślę, że
zastrzeliłabym gówniarza.
Zaczęłam naukę gdy miałam 8 lat. I zdążyłam. Obserwuję dzisiejsze dzieci w wieku szkolnym i zdaje mi się, że nie umieją o wiele więcej niż ja, gdy byłam w ich wieku. Wiele wynosi się z domu. Kropka.
Zaczęłam naukę gdy miałam 8 lat. I zdążyłam. Obserwuję dzisiejsze dzieci w wieku szkolnym i zdaje mi się, że nie umieją o wiele więcej niż ja, gdy byłam w ich wieku. Wiele wynosi się z domu. Kropka.
Po maturze w tym roku słyszałam
opinie innych mam (w tym głównie nauczycielek!), że była wyjątkowo
trudna, że to bez sensu, bo idzie niż demograficzny i kto na tych
studiach będzie się uczył, jeśli oni taki trudne matury wymyślają
(!!!!!)... itp. Dzieci nasłuchają się takich rzeczy od rodziców i potem
pretensje mają, gdy się cokolwiek więcej od nich wymaga; nastawiają się
tylko na to, żeby było łatwo, szybko i wesoło.
I tak, zgadzam się z tym, co napisałaś - wiele wynosi się z domu, np stosunek do nauki, do wiedzy, jako wartości, która przecież, nawet współcześnie, nie jest dobrem dostępnym dla każdego... To tak, jak ze wszystkim - im dane dobro łatwiej dostępne - tym mniej się je szanuje i tym bardziej się ono dewaluuje... Szkoda... bardzo to krzywdzący mechanizm...
I tak, zgadzam się z tym, co napisałaś - wiele wynosi się z domu, np stosunek do nauki, do wiedzy, jako wartości, która przecież, nawet współcześnie, nie jest dobrem dostępnym dla każdego... To tak, jak ze wszystkim - im dane dobro łatwiej dostępne - tym mniej się je szanuje i tym bardziej się ono dewaluuje... Szkoda... bardzo to krzywdzący mechanizm...

Kiedyś wymyślili łatwiejsze matury,
bez obowiązkowej matematyki. I co się okazało? Rynek zalany został
ludźmi po studiach humanistycznych, podobno nie ma dla nich pracy. Czyi
to takie studiowanie dla samego studiowania. Ale chyba nie wszystkich na
to stać. OK, jeśli robisz to dla własnej przyjemności i rozwoju. Ale
jak teraz zarobić na papu, jak nie ma pracy?
Nie wszyscy muszą zdawać matury i nie wszyscy muszą studiować. Po co?
Nie wszyscy muszą zdawać matury i nie wszyscy muszą studiować. Po co?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz