Trochę dziwny temat. Pewnie niektórym się wyda. Właściwie powinnam pisać o mężczyznach. Ale jak spoglądam wstecz i analizuję co nieco z mojego życia, dochodzę do wniosku, że to kobiety odegrały w nim istotną, sprawczą rolę. (...) Miałam jednak do czynienia z silnymi kobietami. Silnymi psychicznie, takimi, które nie łamały się jak kwiatki na wietrze, pod byle pretekstem. Z takimi, które musiały przetrwać najokrutniejszy czas. Czas wojny.
Babcie jak wiadomo powinny być dwie. Z założenia. Ale nie zawsze tak
bywa. Ja miałam drugą, ale tak jakbym jej nie miała. Na początku z
powodu odległości. Bo rodzina mojego taty pochodziła z Kresów Wschodnich
II Rzeczypospolitej. Dziadek Adam, dziedzic polskich tradycji
ziemiańskich popełnił był mezalians, żeniąc się z biedną Białorusinką
Zofią. Podobno z wielkiej miłości. I żyliby sobie spokojnie pod
Mińskiem, i nie skończyłaby się ta miłość tragicznie. Gdyby nie Niemcy.
Przyszli o pięknym poranku 1941 roku i kazali wybierać. Między dziećmi a
mężem. Babcia Zosia wybrała. Pięcioro dzieci. Dziadka zastrzelili przed
chałupą, na jej oczach, okrutnie i nieludzko. Musiała sama go pochować.
Wtedy zaczęła rosnąć w niej nienawiść. Do wszystkiego co niemieckie,
germańskie.
Kilka
lat później wojenna zawierucha, nie mówiąc o polityce, doprowadziła do
niespotykanej dotąd migracji ludności. Dwaj najstarsi synowie Zofii
znaleźli się w pierwszej fali przymusowych przesiedleń ludności polskiej
ze wschodnich terenów II RP. Wyjazd
dwóch najstarszych synów mocno skomplikował życie Zofii i pozostałych
dzieci. Musieli teraz samodzielnie stawić czoło trudom codziennego
życia. Musieli stawić czoło zaostrzonemu terrorowi sowieckiemu. W ramach
łączenia rodzin wysiedleni zostali w 1959 roku. Choć nawet i to
nie było łatwe. Po udowodnieniu, że posiadali obywatelstwo polskie przed
17 września 1939 roku, mogli wyjechać. Decyzję sowieckich władz
przyjęli z ulgą. Zdaje się, że był to ostatni dzwonek, aby opuścić
Białoruś.
Przesiedleńców
kierowano głównie na ziemie zachodnie. Tym sposobem dwaj najstarsi
bracia trafili do Szczecina. Tutaj mój ojciec poznał moją mamę, wówczas
17-letnią panienkę. Dwa lata później się pobrali. Czas mijał, rodzina
się powiększyła, na świat przyszło troje dzieci. Po siedmiu latach
małżeństwa coś się zaczęło między nimi psuć. Nadal
nie znaliśmy naszej drugiej babci, bo przecież była daleko, daleko...
Kiedy wreszcie przyjechała, było już po rozwodzie rodziców. Babcia nie
chciała nas jednak poznać, nigdy jej jako małe dziecko nie widziałam.
Dla niej, dla babci Zofii moja mama uosabiała zło, była znienawidzoną i
pogardzaną Niemrą, Szwabką. Pochodziła przecież z Pomorza, znała język
niemiecki. Wnuki to były diabelskie pomioty.
Pierwszy
raz zobaczyłam moją babcię Zosię gdy byłam dorosła. Miała ponad sto
lat, a dożyła stu czterech. Było mi jej po ludzku żal. Starej kobiety,
która już niczego nie rozumiała, nikogo nie rozpoznawała. Ja byłam dla
niej cieniem, ona była już cieniem po drugiej stronie.
Dziwne to i smutne. Do dzisiaj nie rozumiem dlaczego matka mojego ojca tak nas nie lubiła. Do tego stopnia, że nie chciała nigdy widzieć. Ostatnie widzenie, niedługo przed jej śmiercią, nastąpiło z inicjatywy mojej cioci, córki babci. I był to pierwszy i ostatni raz. W życiu ważne jest, aby dzieci miały i znały swoich dziadków. Niekiedy myślę, że między naszymi dwiema rodzinami była zbyt duża przepaść obyczajowa i kulturowa.
Losy niektórych ludzi są tak niewiarygodne, że na ich podstawie mógłby powstać niezły scenariusz.
Co prawda nie mogę sobie wyobrazić, co musi czuć
kobieta, która wybiera między życiem męża (zakładamy, że go kocha) a
życiem dzieci (które też kocha). Podobno matka zawsze wybiera dzieci?
Złość pomaga nie czuć smutku i strachu więc po takiej
tragedii nienawiść była pewnie dla niej najlepszym rozwiązaniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz