EWAZNIEBA. Było. minęło i się nie wróci.

sobota, 26 maja 2012

elegancja


To jest post na cześć naszych mam. Mojej mamy też. Czyli rocznika przedwojennego. W przypadku mojej mamy 1934. Często ją proszę, aby opowiedziała mi o drobiazgach i ważnych sprawach, o wszystkim co pamięta sprzed wybuchu II wojny światowej. Okazało się, że była dosyć bystrym dzieckiem i wiele zapamiętała. 







1954 rok - Basia, moja kuzynka, ubrana chyba na Czerwonego Kapturka. No tak mi się kojarzy, nic na to nie poradzę. Ciekawy strój dla dziewczynki, wspaniały wełniany komplet z parą rękawiczek. Basia w objęciach cioci Danusi, czyli mojej mamy. Ciocia też ma interesujące nakrycie głowy. No i w ogóle wielka z niej elegantka.

Nie byłabym kobietą, gdybym nie musnęła tego tematu. Oglądając rodzinne zdjęcia z lat 50-tych i 60-tych wiele razy się zastanawiałam, skąd  nasze mamy, ciotki, babcie czerpały modne wzory, gdzie znajdowały te skromne, niewyszukane, ale eleganckie ciuszki. Jednym słowem gdzie się ubierały. Przed wojną to było proste. Jeździło się na poważne zakupy do wielkich, odległych miast. Moja mama pamięta wyprawy do Wrocławia i często mi o nich opowiadała. Na taką wyprawę jechało się oczywiście koleją i zabierało całą rodzinę. Dziadek, babcia i wszystkie ich dzieci.
Zaraz po wojnie i trochę później nie było to takie łatwe. Do 1948 roku niektórzy eleganci ratowali się paczkami od "cioci UNRRY". To żartobliwa nazwa organizacji utworzonej przez ONZ, aby wesprzeć gospodarczo europejskie kraje po zakończeniu II wojny światowej. Po kilku latach zrezygnowano z tej pomocy na rzecz planu Marshalla. I w tym momencie, jak wiadomo, zostaliśmy sami  nie tylko z naszą modową sprawą. 
Na starych zdjęciach podziwiałam śliczne haftowane drobiazgi, eleganckie buty, ciekawą biżuterię, oryginalne płaszcze. Skąd się wzięły? Odpowiedź na to pytanie może niektórych zaskoczyć. W tym czasie Szczecin to polskie "okno na świat", to port i stocznie, to miasto tętniące życiem. Wreszcie marynarze i prywatna inicjatywa, która na dodatek wspaniale się rozwijała. Import towarów kolonialnych kwitł w najlepsze, marynarze przemycali wszystko na co był popyt. Przede wszystkim najmodniejsze ubrania. Był taki moment kiedy szczeciński rynek nasycony został prochowcami, ortalionami, kabaretkami, rajstopami i czym dusza zapragnie.
Znajomość z marynarzem to było coś! Miało się dostęp do atrakcyjnego towaru z pierwszej ręki, a więc znacznie taniej. Hurtowy przemyt trafiał do prywaciarzy handlujących w nieistniejących już pawilonach przy al. Wojska Polskiego i przy ul. B. Krzywoustego. W pawilonach kupić można było różności. Bardzo popularne zaraz po wojnie amerykańskie papierosy Camele i Chesterfieldy. Banany, pomarańcze, cytryny i inne owoce południowe. Handlowano odzieżą, butami, zegarkami, a nawet dźwiękowymi pocztówkami. Jak grzyby po deszczu wyrastały prywatne delikatesy, komisy, zakłady modniarskie. Amerykańskimi ciuchami z paczek handlowano nawet w oknach parterowych mieszkań.
Duża ilość zakładów szewskich, krawieckich, kuśnierskich prowadziła do zdrowej rywalizacji. Moja mama najmodniejsze wówczas fasony bucików zamawiała u szewca. Wykonane z prawdziwego zamszu i prawdziwego korka przetrwały lata. I na pewno nie były za drogie. Ten dziwny kapelusik na jej głowie, to pewnie zakup u szczecińskiej modystki.
Rzemiosło i prywatna inicjatywa pięknie się rozwijały gdzieś do roku 1968. Wtedy wszystko się zaczęło psuć. Powoli odchodził stary Szczecin. Większość dzierżawców i właścicieli pawilonów wyemigrowała do Izraela. Handlowali do końca, do ostatniego dnia. Część właścicieli przeniosła się do śródmieścia, adaptując piwnice na sklepiki. Jeszcze inni zainwestowali w nowe pawilony, już w innym miejscu. Trochę żal, że podcięto im skrzydła, że zniszczono pomysłowość i kreatywność wielu ludzi.
Później było o wiele trudniej. Ale to już inna bajka, którą opowiem innym razem. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz