W sanatorium. Lata 60. |
Mimo
wszystko zacznę od obowiązków. To chyba coś znaczy... Następnego dnia po
przyjeździe, nowy sanatoryjny delikwent musi się stawić na pierwszą i
być może jedyną wizytę u sanatoryjnego lekarza. Stawiennictwo trwa z
reguły pięć, maksimum dziesięć minut. Lekarza nie interesuje historia
choroby ani dłuższa rozmowa, no bo nie jest tutaj od leczenia. Obie
strony zdają sobie z tego sprawę, więc załatwiają wszystko w try miga.
Tak naprawdę opieka lekarska to pic na wodę. Dla większości
sanatoryjnych medyków to niezła fucha, bo normalnie pracują albo w
ośrodku zdrowia, albo w miejscowym szpitalu, albo w jednym i drugim.
Całą papierkową robotę załatwiają pielęgniarki i z nimi na co dzień
kuracjusz ma kontakt. No chyba, że się trafi na kobietę jak ja
pechową... która kradnie lekarzowi jego cenny czas. A to złamaniem ręki
akurat w sanatorium, a to wściekłym, nie do zniesienia bólem prowadzącym
do mdłości... która sporo namiesza w grafiku, wyrwie ze słodkiego snu w
czasie nocnego dyżuru, napędzi trochę strachu wariactwami swojego
organizmu. Taką to się zapamięta.
W czasie
tej krótkiej wizyty lekarz ustala rodzaj i ilość zabiegów
rehabilitacyjnych. Doświadczony pacjent może zasugerować lekarzowi jakie
zabiegi uwzględnić. To on wie najlepiej po jakich świetnie się czuje,
jakie mu najbardziej pomagają. Ja proszę o takie, których nie wykonuje
moja przychodnia, czyli przeważnie o lecznicze kąpiele. W
Połczynie-Zdroju zostałam chyba najszczęśliwszą z pacjentek. Mój plan
zabiegów wypełniony był po brzegi, od godziny siódmej do szesnastej,
wliczając w to oczywiście godziny posiłków. Od poniedziałku do soboty,
przez cztery tygodnie zażywałam relaksu w kąpieli kwasowęglowej i
solankowej, obłożona borowiną, masowana "Hydro-Jetem" i perełkową
kąpielą. Do tego jeszcze codzienna gimnastyka i terapia laserowa. Czego
można więcej chcieć? Żyć, nie umierać. Moją jedyną powinnością było
korzystanie z tych wszystkich wspaniałości, a w przypadku rezygnacji -
co mogło się zdarzyć z różnych powodów - wcześniejsze powiadomienie
rehabilitanta.
W sanatorium. Lata 60. |
W tym
miejscu muszę wystawić bardzo dobrą ocenę sanatoryjnej bazie zabiegowej,
która w Połczynie-Zdroju okazała się rewelacyjna. Duża ilość stanowisk
kąpielowych, borowinowych, duża ilość łóżek do masażu. Basen wewnętrzny i
zewnętrzny. Zabiegi na parterze lub najwyżej na pierwszym piętrze,
nowoczesne i sprawne windy, miła i fachowa obsługa - wszystko składało
się na szczęście kuracjusza.
A
popołudniami... co się robi w sanatorium po południu? Noooo... to jest
czas tylko na przyjemności. Dla ducha i dla ciała. W słoneczne dni, w
końcu był to jeszcze sierpień, leżakowałam do oporu na basenie. Trochę
czytania, trochę plotkowania, rozwiązywania krzyżówek, jednym słowem
relaks w pełni. Kiedy było pochmurno lub nieco chłodniej wędrowaliśmy na
piesze wycieczki, spacerowaliśmy po pięknych zdrojowych parkach,
wpadaliśmy do małej cukierni w centrum Połczyna na pyszne słodkie ciacha
i lody. Kto miał ochotę mógł się wybrać na zorganizowane grupowe
wycieczki do pobliskich miasteczek czy nad morze. W sanatorium
funkcjonuje chyba jeszcze ktoś na kształt dawnego kaowca, czyli
kulturalno-oświatowego. Może nawet nadal tak się zwie. W każdym razie
dwoi się i troi, aby ciekawymi imprezami umilić pobyt pacjentom.
Utkwiła mi
w pamięci zwłaszcza jedna piesza wyprawa do pobliskiego Borkowa, gdzie
znajduje się małe sanatorium, bez takiego zaplecza zabiegowego jak w
samym Połczynie. Trasa prowadzi przez Park Krajobrazowy, ogrody w stylu
angielskim, obok leniwie płynącej Wogry poprzecinanej zaporami
tworzącymi spokojne stawy. Zieleń, błogość, spokój przyrody wyciszają
niesamowicie... Nieco zaskoczenia wywołał widok pięknej posiadłości
lidera jednej z partii politycznych, tuż przed samym Parkiem. Że też
pozwolono na budowę w takim miejscu... Gdy dotarliśmy do celu czekało
nas małe rozczarowanie. Drzwi sanatoryjnej kawiarni były niestety
zamknięte. Prysły marzenia o gorącej herbacie i aromatycznej kawie.
Trafiliśmy dosyć pechowo, na zmianę turnusu; poprzedni już wyjechał,
następny jeszcze nie przybył. W dużym pośpiechu wracaliśmy do Połczyna,
tym bardziej, że akurat się zbierało na deszcz.
*
Lecz gdy spłynie mrok wieczorny
Typem staję się upiornym:
Twarz mi blednie, włos mi rzednie,
Psują mi się zęby przednie.
A niech tylko wiatr zaśwista
W piekielnego wpadam twista.
Widząc mnie w piekielnym twiście
Zwariowalibyście (...)
Przez upiorność tę, niestety,
Zniechęcają się kobiety.
Dniem kochają mnie po wierzchu,
A rzucają mnie po zmierzchu.
Typem staję się upiornym:
Twarz mi blednie, włos mi rzednie,
Psują mi się zęby przednie.
A niech tylko wiatr zaśwista
W piekielnego wpadam twista.
Widząc mnie w piekielnym twiście
Zwariowalibyście (...)
Przez upiorność tę, niestety,
Zniechęcają się kobiety.
Dniem kochają mnie po wierzchu,
A rzucają mnie po zmierzchu.
Sanatoryjne wieczorne życie kojarzy mi się z tym żartobliwym fragmentem Upiornego twista z Kabaretu Starszych Panów.
Nie powiem żeby było nudno, raczej rozrywkowo. Co drugi, trzeci wieczór
spędzałam na tańcach, przy muzyce disco-polo. Taka króluje w
kawiarniach i przy niej ludzie najlepiej się bawią. Na terenie
sanatorium znajdują się dwie kawiarnie, z niedużymi salami tanecznymi i
większymi konsumpcyjnymi. Zawsze było w nich tłoczno, para obijała się o
parę, tańczący o tańczącego. Dwie, trzy godziny takiego obijania i
miało się dosyć. A teraz trochę statystyki... Według mojego badawczego
oka na jednego sanatoryjnego mężczyznę przypadało co najmniej 20 kobiet.
Podobno okazja czyni złodzieja... ja takiej okazji ani sposobności
tutaj nie widziałam. I myślę, wiele innych kobiet również. A
krzakoterapia? Wieczorami, na ławeczkach podziwialiśmy piękno rosnących wokół krzewów. Działanie terapeutyczne zieleni - nie do przecenienia.
(cdn)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz