EWAZNIEBA. Było. minęło i się nie wróci.

piątek, 19 października 2012

krzakoterapia. obowiązki i przyjemności

W sanatorium. Lata 60.
Mimo wszystko zacznę od obowiązków. To chyba coś znaczy... Następnego dnia po przyjeździe, nowy sanatoryjny delikwent musi się stawić na pierwszą i być może jedyną wizytę u sanatoryjnego lekarza. Stawiennictwo trwa z reguły pięć, maksimum dziesięć minut. Lekarza nie interesuje historia choroby ani dłuższa rozmowa, no bo nie jest tutaj od leczenia. Obie strony zdają sobie z tego sprawę, więc załatwiają wszystko w try miga. Tak naprawdę opieka lekarska to pic na wodę. Dla większości sanatoryjnych medyków to niezła fucha, bo normalnie pracują albo w ośrodku zdrowia, albo w miejscowym szpitalu, albo w jednym i drugim. Całą papierkową robotę załatwiają pielęgniarki i z nimi na co dzień kuracjusz ma kontakt. No chyba, że się trafi na kobietę jak ja pechową... która kradnie lekarzowi jego cenny czas. A to złamaniem ręki akurat w sanatorium, a to wściekłym, nie do zniesienia bólem prowadzącym do mdłości... która sporo namiesza w grafiku, wyrwie ze słodkiego snu w czasie nocnego dyżuru, napędzi trochę strachu wariactwami swojego organizmu. Taką to się zapamięta.

W czasie tej krótkiej wizyty lekarz ustala rodzaj i ilość zabiegów rehabilitacyjnych. Doświadczony pacjent może zasugerować lekarzowi jakie zabiegi uwzględnić. To on wie najlepiej po jakich świetnie się czuje, jakie mu najbardziej pomagają. Ja proszę o takie, których nie wykonuje moja przychodnia, czyli przeważnie o lecznicze kąpiele. W Połczynie-Zdroju zostałam chyba najszczęśliwszą z pacjentek. Mój plan zabiegów wypełniony był po brzegi, od godziny siódmej do szesnastej, wliczając w to oczywiście godziny posiłków. Od poniedziałku do soboty, przez cztery tygodnie zażywałam relaksu w kąpieli kwasowęglowej i solankowej, obłożona borowiną, masowana "Hydro-Jetem" i perełkową kąpielą. Do tego jeszcze codzienna gimnastyka i terapia laserowa. Czego można więcej chcieć? Żyć, nie umierać. Moją jedyną powinnością było korzystanie z tych wszystkich wspaniałości, a w przypadku rezygnacji - co mogło się zdarzyć z różnych powodów - wcześniejsze powiadomienie rehabilitanta.

W sanatorium. Lata 60.
W tym miejscu muszę wystawić bardzo dobrą ocenę sanatoryjnej bazie zabiegowej, która w Połczynie-Zdroju okazała się rewelacyjna. Duża ilość stanowisk kąpielowych, borowinowych, duża ilość łóżek do masażu. Basen wewnętrzny i zewnętrzny. Zabiegi na parterze lub najwyżej na pierwszym piętrze, nowoczesne i sprawne windy, miła i fachowa obsługa - wszystko składało się na szczęście kuracjusza.

A popołudniami... co się robi w sanatorium po południu? Noooo... to jest czas tylko na przyjemności. Dla ducha i dla ciała. W słoneczne dni, w końcu był to jeszcze sierpień, leżakowałam do oporu na basenie. Trochę czytania, trochę plotkowania, rozwiązywania krzyżówek, jednym słowem relaks w pełni. Kiedy było pochmurno lub nieco chłodniej wędrowaliśmy na piesze wycieczki, spacerowaliśmy po pięknych zdrojowych parkach, wpadaliśmy do małej cukierni w centrum Połczyna na pyszne słodkie ciacha i lody. Kto miał ochotę mógł się wybrać na zorganizowane grupowe wycieczki do pobliskich miasteczek czy nad morze. W sanatorium funkcjonuje chyba jeszcze ktoś na kształt dawnego kaowca, czyli kulturalno-oświatowego. Może nawet nadal tak się zwie. W każdym razie dwoi się i troi, aby ciekawymi imprezami umilić pobyt pacjentom.
Utkwiła mi w pamięci zwłaszcza jedna piesza wyprawa do pobliskiego Borkowa, gdzie znajduje się małe sanatorium, bez takiego zaplecza zabiegowego jak w samym Połczynie. Trasa prowadzi przez Park Krajobrazowy, ogrody w stylu angielskim, obok leniwie płynącej Wogry poprzecinanej zaporami tworzącymi spokojne stawy. Zieleń, błogość, spokój przyrody wyciszają niesamowicie... Nieco zaskoczenia wywołał widok pięknej posiadłości lidera jednej z partii politycznych, tuż przed samym Parkiem. Że też pozwolono na budowę w takim miejscu... Gdy dotarliśmy do celu czekało nas małe rozczarowanie. Drzwi sanatoryjnej kawiarni były niestety zamknięte. Prysły marzenia o gorącej herbacie i aromatycznej kawie. Trafiliśmy dosyć pechowo, na zmianę turnusu; poprzedni już wyjechał, następny jeszcze nie przybył. W dużym pośpiechu wracaliśmy do Połczyna, tym bardziej, że akurat się zbierało na deszcz.
*
Lecz gdy spłynie mrok wieczorny
Typem staję się upiornym:
Twarz mi blednie, włos mi rzednie,
Psują mi się zęby przednie.
A niech tylko wiatr zaśwista
W piekielnego wpadam twista.
Widząc mnie w piekielnym twiście
Zwariowalibyście (...)
Przez upiorność tę, niestety,
Zniechęcają się kobiety.
Dniem kochają mnie po wierzchu,
A rzucają mnie po zmierzchu.

Sanatoryjne wieczorne życie kojarzy mi się z tym żartobliwym fragmentem Upiornego twista z Kabaretu Starszych Panów. Nie powiem żeby było nudno, raczej rozrywkowo. Co drugi, trzeci wieczór spędzałam na tańcach, przy muzyce disco-polo. Taka króluje w kawiarniach i przy niej ludzie najlepiej się bawią. Na terenie sanatorium znajdują się dwie kawiarnie, z niedużymi salami tanecznymi i większymi konsumpcyjnymi. Zawsze było w nich tłoczno, para obijała się o parę, tańczący o tańczącego. Dwie, trzy godziny takiego obijania i miało się dosyć. A teraz trochę statystyki... Według mojego badawczego oka na jednego sanatoryjnego mężczyznę przypadało co najmniej 20 kobiet. Podobno okazja czyni złodzieja... ja takiej okazji ani sposobności tutaj nie widziałam. I myślę, wiele innych kobiet również. A krzakoterapia? Wieczorami, na ławeczkach podziwialiśmy piękno rosnących wokół krzewów. Działanie terapeutyczne zieleni - nie do przecenienia.
(cdn)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz