Los naszego przyjaciela Edwarda Syrucia, to los niezwykle ciekawy i skomplikowany. Tego co przeżył, mogłoby wystarczyć jeszcze
dla kilku osób. Dwa lata ciągłej walki, ciągle na pierwszym planie,
ciągle do przodu. Do Berlina. Żeby zakończyć tę przeklętą wojnę. Żeby zdobyć wolność. Żeby z godnością żyć.
Berlin
opuszczał w stopniu porucznika. Wojsko jednak nie puściło. Musiał,
zgodnie z rozkazem zająć się szkoleniem młodego rocznika. Kilka lat
później brał udział w walkach z UPA w Bieszczadach. To, co tam się
działo przekracza moje rozumienie i niejednego człowieka mogło
doprowadzić do wariactwa. Jaką trzeba było mieć odporność, aby znieść
widok rozkładających się ciał, okaleczonych, z obciętymi uszami,
wyrwanymi językami, podpalonych. Polaków. W tym miejscu przypomniał mi
się niedawny przypadek polskiego żołnierza zawodowego, chyba komandosa,
który po kilku wojskowych misjach załamał się psychicznie. I wtedy
pomyślałam o niegdysiejszych żołnierzach, którzy przechodzili jeszcze
gorsze piekło. Jak oni to wytrzymali? A nie mieli ani
psychologów, ani leków psychotropowych, ani współczucia.
Piekło wywózki 1940 roku. Piekło Syberii. Piekło szlaku od Lenino do Berlina. Piekło Bieszczad i band UPA. Edward
Syruć zrezygnował z armii. A nie był to prosty żołnierz. Był
wykształconym, oczytanym człowiekiem, znającym doskonale historię. Wolał
zostać cywilem, założyć rodzinę. Zasiedzieć się na ziemi
zachodniopomorskiej. Gdzie w końcu ze wschodu przyjechali wszyscy jego
bliscy.
Ale
po co ja to wszystko piszę!? Ponieważ wiem jakim był człowiekiem i Polakiem, na czym mu zależało. I nie mogę zrozumieć, dlaczego w tej
chwili poniewiera się pamięcią wielu żołnierzy tamtych czasów,
porządnych ludzi. Dlaczego?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz