EWAZNIEBA. Było. minęło i się nie wróci.

środa, 13 czerwca 2012

the time machine

Dlaczego THE TIME MACHINE? Bo mi się bardziej podoba niż WEHIKUŁ CZASU. Fonetycznie lepiej brzmi. Ciekawiej. Chodzi oczywiście o powieść Wellsa i jej ekranizację, którą obejrzałam kolejny raz w niedzielny wieczór. Jako miłośniczka literatury fantastycznej zawsze z zainteresowaniem oglądam adaptacje filmowe dzieł tego gatunku. Jakoś nigdy mnie to nie nudzi, choć nie wszystkie są nadzwyczajne, wspaniałe, a niekiedy nawet na przyzwoitym poziomie.
Na pierwszą adaptację Wehikułu... czekaliśmy ponad 60 lat. Następna, telewizyjna powstała nieco szybciej, bo w latach siedemdziesiątych w okresie prosperity TV, a ostatnia dopiero w 2002 roku. Pierwszą ekranizację oglądałam kilkakrotnie, drugiej nie widziałam, więc nie mogę na jej temat nic powiedzieć. A tę ostatnią obejrzałam właśnie po raz drugi.

Rod Taylor

No cóż, zachwycona nie jestem, ale właściwie nie mam tak naprawdę z czym jej porównać. Dwie ekranizacje, ta z 1960 i 2002 roku tak się różnią między sobą, jak te dwie daty w naszych, ludzkich dziejach. Film George'a Pala z Rodem Taylorem w roli głównej to właściwie wierna ekranizacja powieści Wellsa, z drobnymi zmianami pozwalającymi zaakceptować fabułę ówczesnym oglądaczom (I i II wojna światowa, nuklearna katastrofa). I dzisiaj są one do przyjęcia, choć całość budzi uśmiech z powodu dość prostych i czytelnych efektów specjalnych.  

Guy Pearce
Ekranizacja Wehikułu... w reżyserii samego praprawnuka Herberta G. Wellsa odbiega znacznie od powieściowego oryginału. O jakie przesłanie chodziło Simonowi Wellsowi trudno powiedzieć. Bohaterem filmu jest amerykański naukowiec-wynalazca, który nie może się pogodzić z tragiczną śmiercią swojej narzeczonej. I to jest podstawowy impuls, który wyzwala w nim siły, aby skonstruować maszynę czasu. Marzenia wielu ludzkich pokoleń o podróżach w czasie nareszcie stają się realne. Ale nasz młody geniusz pragnie znacznie więcej. On chce zmieniać wydarzenia, chce wpływać na bieg przeszłych wypadków. I tu doznaje totalnego rozczarowania. Okazuje się bowiem, że to co miało nastąpić i tak nastąpi, nawet jeśli będzie biec w innej konfiguracji. Fatum wiszące nad naszym losem jest nieodwracalne, nieuchronne. Niezbyt to radosna i pocieszająca dla człowieka konkluzja. Stara adaptacja z 1960 roku, mimo że pokryta kurzem, niesie jakąś nadzieję. Wolę również starą obsadę aktorską, z przystojniejszym według mnie Rodem Taylorem, wspaniale grającym naukowca-dżentelmena. Czekam na kolejną ekranizację Wehikułu...  Szkoda, że nie mam maszyny czasu. Chętnie zrobiłabym swoisty miszmasz z obu produkcji. A póki co polecam oryginał, czyli powieść Herberta G. Wellsa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz