EWAZNIEBA. Było. minęło i się nie wróci.

poniedziałek, 15 października 2012

krzakoterapia. złe dobrego początki

W sanatorium, lata  60.

Ladacznice, ścierwa, suki, cudzołożnice, łajdaki są za zdradami i rozpadem małżeństw. Wywłoki nachlają się i    puszczają się gdzie popadnie. Suki sanatoryjne po to jeżdżą tam by uprawiać krzakoterapię.
Sam jestem dyrektorem jednego i to co się tu dzieje to...domyślcie się państwo sami! Nawet osoby, które tu  przyjeżdżają bez zamiarów zdrady, po kilku dniach zdradzają!

Te dwie wypowiedzi na forum internetowym tak mnie wkurzyły, że chętnie bym tym samcom strzeliła w pysk. Skłoniły mnie jednocześnie do próby opisania sanatoryjnego życia i rozprawienia się z nieuprawnionym mitem. Dlatego "krzakoterapia". Żeby było lepiej słychać.

Do Połczyna-Zdroju dotarłam PKS-em. Co też miało swoje zalety. W czasie kilku piętnastominutowych postojów na "dymka" kuracjusze zdążyli się lepiej poznać, przeprowadzając krótkie pogawędki. Byłoby fajnie i sympatycznie, gdyby nie ciemna strona popasów. Na żadnym z przystanków podczas trzygodzinnej podróży nie znaleźliśmy toalety publicznej nadającej się do użytku. W tych okolicznościach krzaki wystąpiły po raz pierwszy w roli głównej. Zdaje się, że w najbliższych latach publiczne kibelki dostępne dla podróżujących nie będą elementem charakterystycznym dla polskiego pejzażu.


Połczyn to małe urokliwe miasteczko, które bez przyjezdnych dawno by umarło. Młodzież wyjeżdża do dużych ośrodków szukać dla siebie szansy, studiować, pracować. Średnia wieku, biorąc pod uwagę gości, wynosiła pewnie gdzieś koło 50-tki. Jak nie więcej. Stare miasto, starzy ludzie, stare sanatorium. A miało być tak pięknie. Reklama w internecie robiła wrażenie. Liczyłam więc na pełen komfort w pokojach i dobre ich wyposażenie. Tymczasem, kiedy po odebraniu kluczy i całym korowodzie rejestracyjnym, weszłam do sanatoryjnego pokoju, zamarłam. Mało mnie szlag nie trafił ze złości. Żeby się uspokoić wzięłam kilka głębokich wdechów, zamknęłam oczy... i zobaczyłam elegancki, przytulny, jasny trzyosobowy pokój... ale w poprzednim sanatorium. A to? To była nora. Prawdziwa ciemna nora, z jednym oknem, wyczuwalną wilgocią, wypaczonymi podłogami, zapyziałą wanną i muszlą z brązowymi naleciałościami. Zawilgotniałe poduszki i kołdry z pierza, wzornictwo z lat 60-tych ubiegłego wieku dopełniały obrazu jaki się przede mną ukazał. Z tej złości, wściekłości, że w ogóle mają czelność oferować takie coś, znalazłam się w pięć minut u kierownika zmiany. Nawet w sanatorium trzeba umieć się rozpychać. Wygłosiłam więc tyradę o dramatycznym charakterze, z elementami zastraszania... i pomogło. Zostałam przetransportowana piętro wyżej, do apartamentu zamienionego na trzyosobowy pokój. Słoneczny, nieźle umeblowany, czyściutki, kilka miesięcy po remoncie.
W XIX-wiecznym sanatoryjnym budynku trwał niezły rozgardiasz. Okazało się, że część pokoi już odnowiono, a pozostałe są przed remontem. Aby nie przerywać działalności umieszczano pacjentów też w tych zatęchłych, rekompensując niedogodności większą ilością zabiegów. Chorzy wytrzymują wiele. Po trzytygodniowym pobycie w takich warunkach zapewnioną mieli dodatkowo mega depresję.
(cdn)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz