W sanatorium, lata 60. |
Ladacznice, ścierwa, suki, cudzołożnice, łajdaki są za zdradami i rozpadem małżeństw. Wywłoki nachlają się i puszczają się gdzie popadnie. Suki sanatoryjne po to jeżdżą tam by uprawiać krzakoterapię.
Sam jestem dyrektorem jednego i to co się tu dzieje to...domyślcie się
państwo sami! Nawet osoby, które tu przyjeżdżają bez zamiarów zdrady,
po kilku dniach zdradzają!
Te
dwie wypowiedzi na forum internetowym tak mnie wkurzyły, że chętnie bym
tym samcom strzeliła w pysk. Skłoniły mnie jednocześnie do próby
opisania sanatoryjnego życia i rozprawienia się z nieuprawnionym mitem.
Dlatego "krzakoterapia". Żeby było lepiej słychać.
Do
Połczyna-Zdroju dotarłam PKS-em. Co też miało swoje zalety. W czasie
kilku piętnastominutowych postojów na "dymka" kuracjusze zdążyli się
lepiej poznać, przeprowadzając krótkie pogawędki. Byłoby fajnie i
sympatycznie, gdyby nie ciemna strona popasów. Na żadnym z przystanków
podczas trzygodzinnej podróży nie znaleźliśmy toalety publicznej
nadającej się do użytku. W tych okolicznościach krzaki wystąpiły po raz pierwszy w roli głównej.
Zdaje się, że w najbliższych latach publiczne kibelki dostępne dla
podróżujących nie będą elementem charakterystycznym dla polskiego
pejzażu.
Połczyn to
małe urokliwe miasteczko, które bez przyjezdnych dawno by umarło.
Młodzież wyjeżdża do dużych ośrodków szukać dla siebie szansy,
studiować, pracować. Średnia wieku, biorąc pod uwagę gości, wynosiła
pewnie gdzieś koło 50-tki. Jak nie więcej. Stare miasto, starzy ludzie,
stare sanatorium. A miało być tak pięknie. Reklama w internecie robiła
wrażenie. Liczyłam więc na pełen komfort w pokojach i dobre ich
wyposażenie. Tymczasem, kiedy po odebraniu kluczy i całym korowodzie
rejestracyjnym, weszłam do sanatoryjnego pokoju, zamarłam. Mało mnie
szlag nie trafił ze złości. Żeby się uspokoić wzięłam kilka głębokich
wdechów, zamknęłam oczy... i zobaczyłam elegancki, przytulny, jasny
trzyosobowy pokój... ale w poprzednim sanatorium. A to? To była nora.
Prawdziwa ciemna nora, z jednym oknem, wyczuwalną wilgocią, wypaczonymi
podłogami, zapyziałą wanną i muszlą z brązowymi naleciałościami.
Zawilgotniałe poduszki i kołdry z pierza, wzornictwo z lat 60-tych
ubiegłego wieku dopełniały obrazu jaki się przede mną ukazał. Z tej
złości, wściekłości, że w ogóle mają czelność oferować takie coś,
znalazłam się w pięć minut u kierownika zmiany. Nawet w sanatorium
trzeba umieć się rozpychać. Wygłosiłam więc tyradę o dramatycznym
charakterze, z elementami zastraszania... i pomogło. Zostałam
przetransportowana piętro wyżej, do apartamentu zamienionego na
trzyosobowy pokój. Słoneczny, nieźle umeblowany, czyściutki, kilka
miesięcy po remoncie.
W
XIX-wiecznym sanatoryjnym budynku trwał niezły rozgardiasz. Okazało się,
że część pokoi już odnowiono, a pozostałe są przed remontem. Aby nie
przerywać działalności umieszczano pacjentów też w tych zatęchłych,
rekompensując niedogodności większą ilością zabiegów. Chorzy wytrzymują
wiele. Po trzytygodniowym pobycie w takich warunkach zapewnioną mieli
dodatkowo mega depresję.
(cdn)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz